Aby w codzienności nie zapomnieć co ważne...
Zawsze uważałam
siebie za osobę, która potrafi cieszyć się z codzienności, z drobnych
przyjemności. Za osobę, która zawsze (albo prawie...) potrafi dojrzeć coś
dobrego w otoczeniu, w każdm dniu, w każdej sytuacji. Optymistkę.
Ze smutkiem doszłam
do wniosku, że przez ostatnią chwilę tej radości było u mnie jakoś mniej.
Czułam, że coś jest inaczej, że coś się zmieniło, tylko jakoś w całym codziennym
wirze, nie udawało mi się znaleźć chwili aby o tym porządnie pomyśleć i temat
przedyskutować z mężem. Bo kto lepiej niż On widzi co się ze mną dzieje. Widzi
i często dużo lepiej niż ja, albo zanim jak to zrobię, potrafi nazwać pewne
sprawy.
Chyba po raz
pierwszy w życiu zaczęłam, w sumie bezpodstawnie, martwić co będzie dalej. Jak
będzie dalej z pracą? Co i gdzie ze sobą zrobić? Jak robić więcej kiedy nie ma
sił? Dlaczego nikt mnie nie odciąży przy dzieciach? Nie wpadnie i nie powie „idź
i zrób coś dla siebie a ja zajmę się Frankiem” J i wiele wiele innych ...
Przyczyn takiego
myślenia widzę kilka.
Czasami spotykamy
i dzielimy się myślami z różnymi ludźmi i potem to, co od tych osób słyszymy
nie dość, że nie poprawia nam nastroju to jeszcze zasiewa ziarno powątpiewania,
zregygnowania i niepewności. Zazwyczaj, myślę, nie dzieje się to celowo. Tylko
my jako ludzie żyjemy po prostu różnie od siebie. W co innego wierzymy, mamy
różne relacje z ludźmi. Nasze związki są różne i kontakty z dziećmi też. Myślę,
że często nasze „rady”, są po prostu takie jak nasze życia. I nie zawsze będą
dobrymi radami dla innych. Z czasem
nauczyłam się – albo i wciąż uczę – rozpoznawać takie osoby i inaczej
podchodzić do ich słów. Po chwili zauważam, że nie dążę do częstych spotkań.
Tak po prostu.
Inną z przyczyn
było i jest, zapętlenie się w codzienności. Przewidywalność i
nieprzewidywalność jednocześnie, dni. Że przy opiece nad takim maluszkiem,
wszystko dzieje się według pewnego rytmu (karmienie, zmiana pieluszki, trochę
zabawy i drzemka) i kiedy do tego dołożymy 37stopniowe upały i siedzenie w domu
bo za oknem skwar, odzywa się we mnie pewnego rodzaju społeczna klaustrofobia.
Kończą mi się pomysły na siedzenie w czterech ścianach a jednocześnie na myśl o
wyruszeniu gdziekolwiek, odechciewa mi się w przedbiegach. Czasami ta
wspomniana frustracja się tak uzbiera, że każdy drobiazg denerwuje. Że dziecko
nie chce spać a jak już zaśnie to tylko po moim się ogarnięciu – znowu się
budzi! Że nagle wtedy kiedy nie ma jak ich zrealizować to do głowy przychodzą ciekawe
pomysły a potem, niezapisane – ulegają zapomnieniu. Że brakuje mi cierpliwości
i reaguję hmm... złością? A przecież powód po czasie okazuje się błahy...
No więc
podsumowując – koniec z tym. Od zaraz wracam do dawnej siebie. I teraz już na
nowo, w każdym dniu będzie coś dobrego do dostrzeżenia! A „powodów” i okazji
aby widzieć plusy jest ogrom! Bo przecież Franciszek jest cudownym,
roześmianym, czteromiesięcznym chłopcem. Ignacek po powrocie ze szkoły, jak
tylko wysiada z auta to krzyczy „Mama”. Wieczorem, przy świeczce ( od komarów J) możemy sobie we dwoje z mężem posiedzieć
na dworze, kiedy jeszcze mury oddają ciepło z całego dnia, porozmawiać,
poopowiadać o minionym dniu i o każdym kolejnym; że Franek nauczył się łapać za
stopę a Ignacy do lodówki zapakował 2 samochody J Że tak fajnie świeci słońce i nowe
kwiatki zakwitły. Albo że dzisiaj na naszym płocie usiadł na chwilę nowy ptak. Jest
tego wszystkiego trochę!
Nikt nie
obiecywał, że życie będzie mijało bezproblemowo. I w sumie to z każdej trudnej
sytuacji można wynieść coś dobrego, nawet jak wydaje się, że nie ma wyjścia i
wszystko się wali. Potrzebne jest tylko
odpowiednie nastawienie. Bo przecież nie ma tego złego ... a jak jeszcze
dołożymy to tego wiarę, że napisany jest dla naszego życia super plan! Czego
chcieć więcej?
p.s. I częściej będę sięgała po aparat. Bo o tym też mi się zapominało ostatnio :)
Moja kochana :)
OdpowiedzUsuńNa pocieszkę Ci powiem, ze każdy tak czasami po prostu ma. Czytalam Twojego posta i uśmiechałam się do siebie. Skąd ja to znam~! U mnie córka ma 14 lat i nie potrzebuje opieki ale prace mam wymagającą od poniedziałku do piątku często w weekendy. Zaczynam marudzić, nic mnie nie cieszy, nie mama czasu dla siebie, ciagle jestem zmeczona ale... no właśnie przecież ta praca to moja pasja, przecież zawsze znajdę czas na książkę - chociaż kilka stron :), na szycie lalek, na robienie stroików, zawieszek, na siłownię. Śmieję się w głos. Przecież sama tak nakręcam swój dzień, że nie mam czasu :) Tak naprawdę poświęcam przecież ten czas sobie :) Powialo optymizmem :) Buziaki
Powiało! Dziękuję :)
UsuńBardzo wartościowy komentarz!
So true !!!
Ściskam gorąco!
Bardzo dobry post i komentarz, faktycznie przecież ten czas w ciągu dnia, choćby bardzo zajęty, jest tez dla nas samych!
OdpowiedzUsuńRacja!
Usuń